Biskaje – Porto – Lizbona

 

Historia wymiany wału w Cherbourgu  skończyła się, tak naprawdę, dopiero na Maderze – w Porto Santo. Teraz już mogę się przyznać. Nie wyszedłem z Cherbourga w środę, 18.09, zaraz po zrzuceniu na wodę, ani w czwartek z Szymonem, bo miałem konkretny powód.DSC_0704

 

 

 

 

 

 

 

Podczas cięcia wału, w ciasnej komorze silnika, gdy jestem już o włos od sukcesu, rozsypuje się tarcza szlifierki kątowej. Nie pamiętam szczegółów – wszystko dzieje się w tysięcznych częściach sekundy. Odłamki odbijają się od stalowych burt i latają w powietrzu jak osy. Możecie sobie wyobrazić – siedzicie w ciasnej beczce, do której ktoś  wrzucił szrapnel.

Nie jest wesoło. Krew leje się strumieniem z 7, głębokich, ran na raz. Szymon akurat zszedł na dół i rozmawia przez telefon. Wyskakuję z komory silnika, dopadam do apteczki w mesie. Zębami rozrywam kolejne bandaże, starając się jak najszybciej zatamować bluzgi krwi. Najgorzej wygląda prawa stopa, tę opatruję pierwszą. Jako drugi – nadgarstek lewej ręki, potem nadgarstek prawej, w 2 miejscach, kolano i stopa lewej nogi… drobnymi ranami już się nie przejmuję. Jestem dzieckiem szczęścia. Nie dostałem w twarz, nie dostałem w głowę, bo pewnie nie mógłbym już napisać tego tekstu. Wygląda też, że nie ucierpiała żadna ważniejsza arteria. Rany są bardzo głębokie i szerokie, na grubość tarczy – paskudnie poszarpane. Mesa jachtu wygląda strasznie – teksańska masakra piłą łańcuchową, to przy niej małe miki. Nie chcę sobie nawet wyobrażać, jak Szymon sprzątnął ten bałagan, ale jestem Mu za to dozgonnie wdzięczny. W pierwszej chwili myślałem, żeby złapać zestaw do szycia ran i zacząć się zszywać, ale opadły mi ręce. Za dużo. Nie dam rady. To koniec rejsu – z tego już się nie wygrzebię. To ja okazałem się najsłabszym ogniwem.

Jakieś szczątki racjonalnego myślenia nakazują wyciągnąć teczkę z dokumentami, gdzie jest polisa ubezpieczeniowa, paszport, portfel. Schodzę po drabinie. W oczach Szymona widzę osłupienie. Nie może uwierzyć w to co widzi. Idziemy w stronę biura mariny wezwać pogotowie – to dobre 300 m. Po kilku krokach widzę, że nie dam rady. Stopa odmawia posłuszeństwa. Szymon biegnie, co sił w nogach, a ja siadam na jakiejś kobyłce i czekam. Czuję się całkiem dziarsko – to pewnie resztki adrenaliny.  Po 15 minutach na plac wjeżdża ambulans na sygnale. Wyskakują francuscy  ratownicy. Żaden nie mówi po angielsku. Na migi pokazuję co się stało. Proszę,  żeby najpierw zajęli się stopą. Zdejmują opatrunki, dezynfekują rany jakimś czerwonym płynem  i bandażują ponownie. Pytają, czy dam radę sam wejść na wózek – jedziemy na Emergency. Jasne, że dam radę. Szymon wrzuca mi jeszcze na nosze telefon i  ładowarkę – będziemy w kontakcie.

IMG_1297

 

 

 

 

 

Wózek wjeżdża do ambulansu. Z rykiem syreny jedziemy przez miasto. Obok siedzi sanitariusz i ciągle pyta, kciukiem, czy jest OK. Co mam mu powiedzieć?  Jest OK i jednocześnie, bardzo daleko od OK…

Ambulans podskakuje na jakimś wyboju – słyszę szczęk – puścił zamek w podłodze. Czuję, że jadę wózkiem w stronę rufy – drzwi ambulansu, znaczy się.  Opieram sie o nie stopami. Sanitariusz patrzy na mnie ze zdziwieniem i pewnie przypomina sobie, co robić z pacjentem w  szoku powypadkowym, bo zanoszę się głośnym śmiechem. Nie rozumie, biedny, o co chodzi, a mnie przypomina się scena z komedii “Naga Broń”, gdzie O’J Simpson wyjechał z takiego właśnie ambulansu, na wózku i gnał na nim, w dół, ulicami San Francisco. Jeśli te cholerne drzwi się otworzą, to odstawię im tutaj taki Muppet Show, że Cherbourg na długo go zapamięta.  Wszystkie gazety będą o nim pisały.

Dojechaliśmy.

Sądziłem, że zapuszkują mnie w szpitalu na kilka dni, ale gdzie tam. Chirurg (mówiący po angielsku), w ciągu 2 godzin, ledwie już zipiąc pod koniec, założył 32 szwy, w 7 miejscach. Prosiłem, żeby nie zawracał sobie głowy mniejszymi  ranami, np. na kolanie, że jestem do takich cięć przyzwyczajony,  ale On, dzielnie, pozszywał wszystko. Przyjechałem do szpitala jako „dr Frankenstein„, a wyszedłem jako „Pancerowany„.

Na koniec dali kwit, na którym stało, że za 10 dni mam się zgłosić na zdjęcie szwów, zapytali jak wrócę na jacht i pokazali drzwi. Gdybym szedł przez miasto, wyglądając jak Kuba Rozpruwacz, pewnie by mnie zaraz zamknęli w areszcie. Wróciłem taksówką. Wysłałem sms-a do Szymona, że jestem na jachcie. Zanim zdążył przyjść, miałem wymontowany stary wał ze śrubą i byłem po pierwszej przymiarce nowego, też ze śrubą.

Pół godziny zajęło przycięcie wału do właściwej długości i montaż. O 17 byłem znów na wodzie, przy burcie Atlantic Puffina.

– Szymon – proszę – pomóż mi jeszcze rozstawić budkę nad kokpitem i idę do koi dostać zawału …

Zdecydowałem zostać w Cherbourgu do niedzieli. Sprawdzić, czy nie zagorączkuję, czy rany się nie paprzą i zrobić pierwsze zmiany opatrunków. Czułem się jednak bardzo dobrze, rany też, wiec nie wytrzymałem. Mając korzystną prognozę, w piątek opuściłem Cherbourg, z zamiarem przejścia Biskajów, w kierunku Vigo, Porto lub Lizbony, mając w odwodzie możliwość wejścia, do odległych o ok. 2-3 dni żeglugi, Brestu, lub Camaret sur Mer, gdyby coś się źle działo.  Tyle historii wypadku.

Przejście resztki kanału La Manche – a może raczej English Channel, zajęło 2 dni. To ciągle strefa bardzo silnych prądów i, na dodatek, mocno zawirowanych, szczególnie w okolicy półwyspu, na którym leży Cherbourg, a potem między wyspami Channel Island. Na szczęście wiało z NE – nawet całkiem znośnie. W nocy obserwowałem, jak nad brzegiem francuskim przemieszcza się, zapowiadany, front burzowy, z bardzo silnymi wyładowaniami. Błyskawice co chwilę rozświetlały niebo – niesamowite widowisko trwało kilka godzin. Patrzyłem spokojnie, bo z mapy synoptycznej wynikało, że do mnie nie dotrze – najwyżej dostanę trochę deszczu. Na drugi dzień, jak to w Kanale Angielskim przyszła gęsta mgła. Tak gęsta, że dziobu nie było widać. Jacht był mokry – na wszystkich elementach kondensowała para wodna. Płynąc z daleka od toru statków, nie obawiałem się kolizji, niemniej, przepisowo nadawałem sygnały mgłowe – w sumie, tylko dla siebie.

Po osiągnięciu trawersu Ille Quessant, mogłem już odłożyć się na, dużo wygodniejszy i zdecydowanie szybszy, kurs na Cabo Finisterre.

Byłem na Atlantyku !!!

Jak na zawołanie, mgła sie skończyła, wyjrzało słońce. Dzieki wiatrowi z korzystnego kierunku o sile  3-6B, przeskoczyłem Biskaje w rekordowym tempie.

W okolicach Cabo Finisterre przychodzi sms od Szymona, który stoi w La Rochelle:

– “chyba spinakera postawiłeś, bo widzę że jedziesz 6,5- 7 kn”.

Odpisałem:

– “Nie postawiłem spina. Mam grota na 2 refach i połowę foka – wieje 6 z E.

Faktycznie, to była fantastyczna jazda, “bez trzymanki”.

Własciwie, skoro tak dobrze szło, chciałem dopłynąć aż do Lizbony, ale na wysokości Porto siadł wiatr. Prognoza na najbliższe 2 dni była flautowa, a bliskość portu tak kusiła odpoczynkiem, że nie mogłem się oprzeć. I tak zawitałem do Porto. Stanąłem w Douro Marina, na rzece Douro, na jej lewym brzegu. Do miasta stąd było ok. 3 km. Marina ze wszystkimi wygodami.

I CIEPŁO – ponad 25st C. Nareszcie !!!

Po 4 dniach, w niedzielę, postanowiłem “przestawić się” do Lizbony. Na oko 2- 3 dni żeglugi. Wystarczyły 2 dni.

Po przejściu trawersu Cabo da Roca i wpłynięciu w nurt Tagu, rozpytałem się przez radio, na temat możliwości postoju w centrum Lizbony. Niestety – to koniec high season. Miejscowe jachty szczelnie wypełniają lizbońskie mariny. Miałem list polecający z Douro Marina w Porto,  do Mariny Oeiras. Ten list był wart 20% rabatu, bo mariny współpracują. Zameldowałem, na Ch 9, chęć wejścia – poprosili żeby stanąć przy pomoście recepcyjnym i najpierw zrobić check-in.

Trudno w to uwierzyć, ale gdy po wypełnieniu sterty papierów, dostałem mapkę mariny z zaznaczonym, moim, miejscem postoju, okazało się, że jest to OSTATNIE wolne miejsce !!!. Taki tu tłok. Za to ceny spadły o 30%, bo zaczęła się jesień – low season. Z moim rabatem, zrobiło sie całkiem miło.

W drodze z Porto do Lizbony, zgodnie z zaleceniem chirurga, ściągnąłem sobie 22 szwy. Wymagało to zastosowania dość wyrafinowanych technik, szczególnie, w przypadku prawej ręki, ale dałem radę.  Starannie pielęgnowane rany zagoiły się błyskawicznie. Z wyjątkiem, niestety, tej najgorszej – na stopie. To z jej powodu przeszła mi chęć na pisanie. To z jej powodu w Porto i Lizbonie byłem uziemiony na jachcie. Wypady w miasto okupione były sporym trudem, ale coś tam jednak zwiedziłem. W Lizbonie-Oeiras, miałem fantastycznych sąsiadów, z francuskiego jachtu. Olivier i Jean Claude, widząc, że mam trudności z chodzeniem,  robili mi zakupy, zaprosili do siebie na lunch, gdzie serwowali własnoręcznie przygotowany specjał portugalsko/hiszpański – bacalau… Chciałem się odwdzięczyć omletem francuskim, ale nie pozwolili… Mam nadzieję, że spotkamy się na Kanarach – jesteśmy umówieni.

Żeby już skończyć tę, bardziej medyczną, niż żeglarską część opowieści, i już nigdy do niej nie wracać, powiem tylko, że ku mojej ogromnej radości, w połowie drogi na Maderę, rana zagoiła się na tyle, że w Porto Santo mogłem zdjąć ostatnie szwy.

Jestem naprawdę szczęśliwy, że ta historia wreszcie dobiegła końca.

P.S.

Nie jestem zachwycony tym wyznaniem. Zrobiłem je z kronikarskiego obowiązku, żeby nie zaburzyć sobie  chronologii.

Niech ta historia będzie przestrogą dla innych.

Trzeba używać dobrej jakości narzędzi, zabezpieczać się i w żadnym wypadku  nie ulegać presji czasu… Bo głupi przypadek może sprawić, że realizacja marzeń – przedsięwzięcie, do którego przygotowania trwały lata całe, w jednej chwili legnie w gruzach.

Gdy wyszedłem wreszcie na Atlantyk, uświadomiłem  to sobie z całą ostrością, i nie mogłem powstrzymać się od łez.

Żeby zupełnie nie popaść w minorowy nastrój, załączam zdjęcia cudownych  wschodów i zachodów słońca.

O Porto i Lizbonie – innym razem – mogą poczekać.

 

DSC_0469 DSC_0478  

11 komentarzy:
  1. Wimpel
    Wimpel says:

    Człowiek się spieszy diabeł się cieszy, jakoś tak to idzie, mam własne doświadczenia z konsekwencjami zdrowotnymi dotyczące ” presji czasu” . Doskonale rozumiem zatem ten wpis.
    Oby limit pecha został wyczerpany !! Trzymam mocno kciuki.

    Odpowiedz
  2. Jacek Guzowski
    Jacek Guzowski says:

    Czarek, Darek,
    Dzięki za dobre słowo.
    Nie istnieje coś takiego jak „pech”. To wszystko są związki przyczynowo – skutkowe.
    Nie uważasz, śpieszysz się, lekceważysz podstawowe zasady bezpieczeństwa – to prosisz się o guza…
    … i zwykle go sobie nabijasz.
    Ja mam dość – nie pozwolę sobie już na żadne odstępstwa od żelaznych zasad – obiecuję i Wam i sobie.
    Pozdrowienia 🙂

    Odpowiedz
  3. Jacek Guzowski
    Jacek Guzowski says:

    Mój AIS jest OK. Porto Santo to mały port lokalny, bez znaczenia dla światowej żeglugi handlowej. Największą atrakcją wyspy jest piaszczysta , 9 km plaża, z pełną niezbędną infrastrukturą (drinkbary, restauracje, pamiątki itp.), na którą codziennie rano statek pasażerski, przywozi plażowiczów z Madery, gdzie, z kolei plaży nie ma. Po południu zabiera to całe z lekka zgrillowane towarzystwo na wyspę główną. A plaża jest piękna. Leży w dobrze osłoniętej zatoce, a usypana została ze złotego piasku, zaimportowanego, drogą powietrzną, wprost z pobliskiej Sahary.

    Odpowiedz
  4. Ewa
    Ewa says:

    Panie Kapitanie, pomyliły Ci się gatunki literackie. Prosimy o powieść przygodową, reportaż, komedię, monodram, może być nawet poemat (chwilami jesteś blisko ;)), ale horrory niech się dzieją tylko w kinie! Niech Ci wszystko już teraz sprzyja! Czekamy na dalsze, wyłącznie pomyślne, wieści.

    Odpowiedz
      • Jacek Guzowski
        Jacek Guzowski says:

        Muszę chyba opublikować jakieś dementi.
        NIE PROSZĘ PAŃSTWA !!! Ani nad jachtem ani nade mną nie zawisło żadne fatum.
        Tak naprawdę, to było jedno zdarzenie i to miesiąc temu.
        Od tego czasu jest fantastyczna żegluga i piękne miejsca w bajecznie ciepłym klimacie.
        Horrory się po prostu lepiej sprzedają ;).
        Nie wykluczam, że puszczę wodze fantazji i będę publikować horrory wymyślane podczas długich oceanicznych przelotów – czasem przychodzą do głowy naprawdę niezłe scenariusze ;)…
        I będę ciekaw, kto odróżni prawdę od fikcji literackiej.
        Jeśli świat jest za mało kolorowy, to czemu go czasem nie „podkolorować” ?
        A serio – jest bardzo OK 🙂 i niech tak już zostanie.

        Odpowiedz
        • Ryszard
          Ryszard says:

          Jacku – widziałem Cię w lipcu w Trzebieży. Pytałem Cie o nazwę Twojego jachtu. Widziałem, że szykujesz jacht na rejs ale nie wiedziałem, że są to przygotowania do rejsu dookoła Świata.
          Chciałbym Cię zapytać czy wiesz jaka była przyczyna uszkodzenia wału silnika ?
          W czasie regat Unity Line i Pucharze Poloneza poznałem Szymona. Fajnie, że płyniecie tą samą trasą i możecie się spotykać i pomagać sobie.
          Pozdrawiam – Ryszard z „Silver winda” – też marzy mi się taki rejs.

          Odpowiedz
          • Jacek Guzowski
            Jacek Guzowski says:

            Ryszard,
            Nie wiem, do końca, jaka była przyczyna uszkodzenia. Przełom wygląda na zmęczeniowy ale co przyśpieszyło ten proces – to niewiadoma. Może odpowiedź przyniesie badanie materiału w pracowni metaloznawstwa.
            Rozjechaliśmy się nieco z Szymonem – rozdzieliły nas grasujące tu niże. Szymon wciąż stoi w Lizbonie-Cascais a ja czekam na korzystny wiatr na Porto Santo. Jesteśmy w stałym kontakcie. Przed chwilą się zdzwoniliśmy przez skype. Szymon jutro rano (środa) wychodzi w kierunku Teneryfy a ja, też rano w kierunku Lanzarote. Spotkamy się najprawdopodobniej w Las Palmas.
            Trzeba uciec jeszcze dalej na południe i nie boksować się z niżami.
            Pozdrowienia
            Jacek

Dodaj komentarz

Chcesz się przyłączyć do dyskusji?
Feel free to contribute!

Skomentuj Jacek Guzowski Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *