Martynika – Tobago. Z dziennika jachtowego.
W niedzielę, 11 stycznia ok 16 LT wyszarpałem, tkwiącą głęboko w mule zatoki Cul-de Sac Le Marin, kotwicę i skierowałem dziób w stronę wyjścia na ocean. Przede mną 200 milowy przeskok z Martyniki na Tobago – jedną z wysp, składających się na Państwo Trynidad & Tobago, leżące tuż przy wybrzeżu Wenezueli. Na Trynidad nie wstąpię. Słyszałem zbyt wiele ostrzeżeń przed pirackimi napadami na jachty w okolicach półwyspu Paria i nie zamierzam kusić losu. Pójdę po nawietrznej stronie wysp, otwartym oceanem.
Prognoza mówi o wietrze E-NE 15-20kn – to passat. Idealny wiatr i zapowiada się szybki przelot. Zastanawiam się nawet, czy nie zostawić osłony przeciwsłonecznej w kokpicie. Ponton płynie umocowany na pokładzie.
Jedziemy.
W cieśninie między Martyniką a St. Lucią strefa akceleracji, prąd i wiatr niemal w twarz, ale powoli wychodzimy na otwarty ocean.
Szybko zapada zmierzch a wraz z nim przychodzi silny wiatr. Wielkie, wypiętrzone, cumulusy przynoszą krótkotrwałe podmuchy do 40 kn. Idziemy ostrym bajdewindem, pod wiatr i rosnącą falę. Zakładam 2 refy na grota, redukuję genuę do połowy, szybko zakładam hermetyczne klapy na zejściówki, a na siebie „zestaw na kiepską pogodę”. „Shit happens” – nie wygląda to na relaksową żeglugę, zwłaszcza, że ciśnienie szybko spada. Przyplątał się jakiś „dziki niż”?
Zmierzcha. Niezbyt dobrze się śpi, gdy 8 mil po zawietrznej ma się skalisty brzeg, wiatr rozhulał się do 30-35kn a do tego fale co rusz przepłukują kokpit. Czuwam całą noc, w każdej chwili gotów na zwrot i ew. ucieczkę z wiatrem.
Jacht ciężko pracuje na fali. Dziób co chwila znika pod wodą. Na morzu roi sie od „dziadów”. Przetaczają się z hukiem nad jachtem omywając maszt niemal do połowy. Zaczynam się niepokoić czy szprycbuda wytrzyma piekielne uderzenia mas wody. Być może będę musiał ją położyć. Trwam. Mam regularny sztorm, a w bladym świetle księżyca, przesłoniętego chmurami, widać kolejne nadchodzące, mocno wypiętrzone, cumulusy.
Ok. 2 w nocy słyszę głośny huk dochodzący z dziobu. Po chwili następny. Domyślam się co się stało. Pełznę na dziób i w potokach wody wyciągam wiszącą na łańcuchu, z prawej burty 15 kg kotwicę CQR. Fala wyrwała ją z leża. Łańcuch był zabezpieczony więc kołysała się przy burcie, waląc z ogromną siłą w kadłub i masakrując lakier. Nie chcę nawet myśleć o tym, co by się mogło stać, gdyby zamiast na 4 mm stali, natrafiła na laminat. Na razie pojedzie przywiązana mocno do kosza dziobowego. Wracając do kokpitu stwierdzam brak bosaka. Hmm .. widocznie Neptun uznał, że Jemu jest bardziej potrzebny.
Ranek, 12 stycznia, nie przynosi zmiany kierunku ani siły wiatru. Rośnie za to fala. Przechodzę na sterowanie ręczne – wybieram drogę między falami tak, że nie zalewają jachtu. W ciągu dnia mijam powoli St. Lucię. Po zawietrznej mam już wodę, więc mogę wreszcie się zdrzemnąć.
Wtorek 13 stycznia, nie przynosi zmiany sytuacji. To znaczy, nie zmienił sytuacji pogodowej ale istotnie zmienił sytuację na pokładzie. Późnym popołudniem, słychać sygnał ostrzegawczy, a na wyświetlaczu autopilota pojawia się, dawno nie widziany, komunikat „No Data”. Autopilot jest bezużyteczny. To oznacza, że od tej chwili jestem „przywiązany” do rumpla. Mówi się trudno. Nie jest to najwygodniejszy sposób samotnego żeglowania po oceanie, ale nie jest to też „koniec świata”. Do Tobago zostało już „tylko” ok. 50 mil. Zapowiada się za to dłuuuga, sztormowa, noc.
Studiując locję akwenu, zwracałem szczególną uwagę na prądy morskie. Mają one istotny wpływ na żeglugę, mogąc jej sprzyjać albo bardzo ją utrudnić. Podczas całej drogi powinienem liczyć się z oddziaływaniem prądu równikowego a w rejonie Tobago dodatkowo pojawi się Guyana Current, prąd idący na W-NW którego prędkość ocenia się na 2-4kn. Oczywiście tak mówi teoria. Kierunki i siły prądów zależą od tak wielu czynników, że nikt nie jest w stanie przewidzieć w sposób pewny czego się można spodziewać podczas żeglugi. Założenia są teoretyczne i podają dane uśrednione. Niemniej, biorąc te uśrednione dane pod uwagę, przyjąłem taktykę podejścia do Tobago od jego NE krańca, zakładając, że gdy napotkam prąd, będę się posuwać lekko w poprzek, ale razem z nim, wzdłuż wybrzeża, aż do osiągnięcia krańca SW wyspy, gdzie zamierzałem stanąć w zatoce Stora Bay.
Gdy zbliżyłem się na odległość 15 Nm do NE krańca Tobago, jacht „stanął dęba”, jakby trafił w ścianę. Mimo silnego wiatru i prędkości ponad 4n, potężna siła prądu powodowała, że zaczął „jechać” do tyłu. Tak silne prądy spotykałem dotychczas w Kanale La Manche. Gdybym chciał osiągnąć Charlottville na NE krańcu Tobago, musiałbym mieć mocny silnik … inaczej można się z wyspą pożegnać.
Świt zastał nas, idących kursem zbliżeniowym, wzdłuż brzegu wyspy. Siła prądu, plus wiatr z półwiatru lub baksztagu pozwalały osiągać prędkości przekraczające nawet 6kn. Po 2 dniach i nocach kursu na wiatr i falę, zrobiło się komfortowo. Mimo niewielkiej już odległości, tonący w oparach mgły, brzeg jest słabo widoczny. Za to na wodzie widać ślady silnego wiatru – pływające kłody i całe pnie drzew z gałęziami. Trzeba by wysłać kogoś „na oko” ;). Tu można spodziewać się różnych rzeczy – od, mało widocznych „pływadełek” na wodzie, po nie oznaczone na mapach skały i rafy. Wskazane jest bardzo ograniczone zaufanie i trzeba cały czas, z uwagą, „czytać wodę”.
Marinetraffic. Pozycja Eternity, 14.01.2015
Około południa mijam „z należnym szacunkiem”, wychodzącą daleko w morze, rafę koralową Bucco Reef, wypatrując 2 boi kardynalnych, które mają ją oznaczać. Boi oczywiście nie ma. Jest za to wściekły przybój, którego nie sposób nie zauważyć. O 13 mijam Pidgeon Point i wchodzę do zatoki Stora Bay. Staję na boi około 300m od brzegu. Poz. 11st.09,4’N, 060st.50,4’W.
W zatoce razem ze mną stoi 7 jachtów. Co ciekawe, boje cumownicze w liczbie ok. 20 są za” free”. Postawiono je po to, by jachty nie masakrowały korali kotwicami i łańcuchami.
Woda w zatoce ma prześliczny „karaibski” kolor. Na brzegu piaszczyste plaże i palmy kokosowe. Widoczki iście pocztówkowe.
Półwysep Pidgeon Point – za nim, Bucco Reef
Łodzie rybackie na Pidgeon Point
Nie ma jednak czasu na ich kontemplowanie. Przepisy wymagają, żeby, pod karą administracyjną, natychmiast zameldować się w „imigration” i zrobić odprawę wejściową. Stora Bay nie jest oficjalnym „portem wejścia”, ale postój tutaj tolerowany jest, pod warunkiem niezwłocznego, zrobienia „check-in”, w porcie handlowym, oddalonej o 15km stolicy Tobago, Scarborough.
Woduję ponton, prowizorycznie zabezpieczam jacht, ale dokładnie go zamykam i płynę w kierunku brzegu. Po drodze zatrzymuję się przy amerykańskim jachcie i pytam ciemnoskórą lady, gdzie tu najlepiej wylądować pontonem na brzegu. Pokazuje mi ręką plażę naprzeciwko. Dziękuję i płynę w tym kierunku. Trochę niepokojący jest lekki przybój przy plaży, ale nie ma rady. Od miejsca, do którego sie kieruję, odchodzi właśnie dżentelmen na kajaku. Nie widać, za to, innych pontonów, co jest, nieco, zastanawiające. Gdy mijam się z kajakarzem, ten pokazuje mi miejsce oddalone o jakieś 100 m w prawo – faktycznie, TAM są pontony !!!. Zostałem nieźle „wpuszczony w maliny” przez panią amerykankę. Jest już jednak za późno na odwrót. Przybój niesie mnie szybko w kierunku brzegu a pod sobą widzę wielkie kamienie, między którymi lawiruję. Szybko się wypłyca. Podnoszę silnik, wskakuję do wody i doholowuję ponton do plaży, przylegającej do knajpki „Sunset Cafe”. Jestem po jej niewłaściwej stronie – dogodna do lądowania plaża jest z drugiej strony. Jak się przekonałem później, tam właśnie jest wąski pas wody pozbawiony podwodnych kamieni i dodatkowo, osłonięty falochronem Hotelu „Coco Reef”. Cóż, nauka kosztuje. Dobrze, że ceną są tylko mokre ciuchy a nie rozdarty, czy wywrócony ponton i zalany silnik.
Zostawiam ponton, przypięty na kłódkę do drzewa. Tutaj, podobnie, jak na całych Karaibach, obowiązuje zasada: „LOCK IT OR LOST IT”, czyli co nie zamknięte to stracone.
Idę szukać środka komunikacji. Siedzący na brzegu gentleman, mówi, że do Scarborough mogę się dostać tylko taksówką. Mógłby ją zamówić dla mnie, ale nie zrobi tego bo zamoczę jego kumplowi tapicerkę ;)… Fakt. Ociekam wodą – jestem mokry, niemal po szyję. Dziękuję ciemnoskóremu koledze i ruszam w kierunku centrum miasteczka, mając pewność, że za kilkanaście minut wyschnę na tyle żeby móc wsiąść do jakiegoś samochodu. Autobusów tutaj nie ma. Nie chcąc dać się, na wstępie, „nabić w butelkę”, podpytuję miejscowych, ile mam zapłacić za przejazd. Podobno kurs powrotny ma kosztować nie więcej niż 80 TT$ (Trynidad&Tobago Dolar – miejscowi, z wdziękiem nazywają go „Ti Ti Dolar”). Staję na poboczu drogi idącej w kierunku Scarborough i wystawiam rękę z kciukiem uniesionym do góry, gdy orientuję się, że coś jest nie tak !!! Samochody jadą pod prąd !!!???. Nie… To pozostałość po angielskich kolonizatorach. Oprócz języka urzędowego – będącego, naprawdę, trudną do zrozumienia mieszanką angielskiego i kreolskiego, pozostawili rdzennym mieszkańcom T&T, zamiłowanie do gry w krykieta i lewostronny ruch….
Przechodzę na „właściwą” stronę drogi. Dopiero teraz widzę jak wielka jest siła przyzwyczajenia. Lata uczestniczenia w ruchu prawostronnym powodują, że początkowo czuję się zupełnie „skołowany”. Przy przekraczaniu ruchliwej jezdni patrzę w niewłaściwą stronę, co zostaje natychmiast skwitowane klaksonami.
Po dłuższej chwili na poboczu zatrzymuje się samochód osobowy. -Scarborough?- Yes! Wsiadam jako 4 pasażer. Jest ciasno, a ja nie jestem do końca suchy, więc oddzielam się kawałkiem plecaka od sąsiada i nie ma afery. Podczas jazdy zostałem wprowadzony w tajniki „tobagańskiej” komunikacji. Publiczny transport niemal nie istnieje. Po drogach poruszają sie prywatne samochody, załatwiające problemy logistyczne mieszkańców. Za przejazd do Scarborough, do samego portu, płacę 7TT$ (1 TT$ = 0,6PLN). Tyle samo za powrót, który, dzięki nabytej wiedzy, jest już zupełnie prosty.
Za to odprawa nie jest prosta. Najpierw trzeba się dostać do biura „imigration”, przechodząc przez bramki ochrony, jak na lotnisku – z prześwietlaniem plecaka i zdejmowaniem paska włącznie. Potem wypełnia się stertę formularzy, w 4 egzemplarzach – w tym celu na stoliku leży archaiczna kalka. – W ostatnim czasie zakupiliśmy wielką kopiarkę i formularze są kopiowane – informuje mnie ogromnego wzrostu pracownik – sympatyczny i mówiący czystym angielskim. Oddaję formularze i tu następuje dłuuuugi okres oczekiwania na „oficera”, który poszedł akurat na odprawę promu.
Wraca po 1600 i odtąd sprawy dzieją się już szybko, jak na karaibskie warunki, oczywiście. Zostaję wpisany do wielkiej księgi portowej o rozmiarach 70x50x10cm. Tu nie ma komputerów. Zapis w tej księdze jest „święty” i nic go nie usunie… hmmm … chyba że pożar…
Po 2 godzinach opuszczam „imigration” i idę szukać „custom”. Celnicy siedzą niedaleko, w budynku z zielonym dachem. Odprawa w „imigration” trwała tak długo, że do celników trafiam po „normalnych godzinach”, co kosztuje 150TT$ za „overtime”.
Wypełniam podane formularze. Wszystko idzie gładko i szybko, do momentu, gdy zapytany o ostatnio odwiedzone porty wymieniam Mindelo – Cabo Verde. Magiczne słowa, chyba !!!. Celnik prostuje się na krześle jakby nagle połknął kij. Trzymając mój paszport w ręku, łapie za telefon i gdzieś dzwoni, a ja dostrzegam za jego plecami, wyłaniającą się z kąta pokoju, złośliwą gębę „Kłopotu”.
Z toczącej się, żwawo, w kreolsko-kreolsko-angielskim języku, rozmowy wyłapuję słowa: „Cabo Verde”, „Africa”, „Ebola”…. Teraz to ja zesztywniałem. Jak mnie wezmą na kwarantannę, to jestem „ugotowany”. Po chwili do pokoju wchodzi dżentelmen z Kontroli Sanitarnej. Przepytuje mnie o czas pobytu na Cabo Verde i dokumenty dotyczące mojego stanu zdrowia. Nie mam takich.
Mam, na szczęście, ze sobą „żółtą książeczkę” szczepień ochronnych. Pokazuję ją, tłumacząc, że będąc na Cabo Verde studiowałem strony informujące o zagrożeniu ebolą, z których wynikało, że na CV nie stwierdzono przypadków zarażeń. Poza tym miałem 23 dniowy okres naturalnej kwarantanny na oceanie, a potem 14 na Martynice. Niepokój mnie jednak nie opuszcza. Panowie długo i starannie wertują „żółtą książeczkę”, w której, na szczęście, wpisana jest imponująca wprost liczba szczepień. Nie były to szczepienia obowiązkowe. Kosztowały fortunę ale dzięki nim, po godzinie, opuściłem „custom” z papierami uprawniającymi mnie do pobytu na Tobago… Ufff !!!. Bogusia !!! Jeśli przypadkiem czytasz tego bloga – dziękuję, że mnie zmusiłaś do tych szczepień !!! :).
Sprawy formalne zajęły całe popołudnie. Wracając do Stora Bay odczuwałem lekki niepokój, czy zastanę na plaży ponton i silnik, w stanie takim, jak zostawiłem. Na szczęście zobaczyłem je nie naruszone, na swoim miejscu. W tym momencie pokochałem Tobago :).
Przybój był większy niż rano, więc zapobiegliwie rozebrałem się do kąpielówek i wyholowałem ponton poza strefę raf. Kiedy zbliżyłem się do jachtu, zobaczyłem, na pokładzie, nieproszonego gościa. Właściwie nie na pokładzie a na koszu dziobowym. Siedzący na nim dorodny pelikan spojrzał na mnie z dezaprobatą, następnie dostojnie „zdefekował” na windę kotwiczną i z godnością odleciał.
To były pełne wrażeń dni. Wreszcie mogłem usiąść spokojnie, w kokpicie, ze szklaneczką rumu i kontemplować rajskie widoki, słuchając, dochodzących z brzegu dźwięków reggae. Na logu Eternity 6755 mil.
Spokój nie trwał długo. W promieniach zachodzącego słońca zaczął się wściekły atak. Spore stado pelikanów, w otoczeniu rozwrzeszczanych mew, przypuściło szturm na ławicę ryb, szukających schronienia przy burtach Eternity. Jeden za drugim pikowały z wysokości kilku metrów wdzierając się pod wodę tuż przy burcie jachtu, a następnie wypływały i przez dłuższą chwilę, w spokoju, połykały zdobycz, by po paru minutach ponownie wzbić się w powietrze i rozpocząć atak od nowa.
Cholera – jestem na Tobago !!! I did it !!! 🙂
Kilka obrazków z Tobago.
A zapowiadała się spokojna żegluga , dzielna jednostka, nie wspomnę o żeglarzu 🙂
Dzieki, staramy sie jak możemy, nawet jesli czasem nie możemy 😉
W tym cały urok żeglarstwa, że nigdy nie wiadomo co się przydarzy…
Co do piractwa u wybrzeży Wenezueli – noonsite, safetyandsecuritynet i wiele innych publikacji m.in. Frank Virgintino w swoim przewodniku o T&T piszą że ataki piratów zdarzały się nawet w połowie drogi między Grenadą a Trynidadem do 40-50 Nm od osławionego półwyspu. Z tym że podobno piraci jako cieniasy nawigacyjne 😉 nie atakują w nocy oraz przy większym stanie morza. Pewnie doskonale Pan o tym wie ale uważam, że lepiej 10x ostrzec niepotrzebnie niż raz za mało…
Życzę bezpiecznej dalszej żeglugi i zmagań z przyrodą i samym sobą a nie ze złymi przedstawicielami naszego, niestety, gatunku
Dziękuję za komentarz.
Istotnie – posługuję się m.in. locją Lesser Antiles Franka Virgintino i czytałem jego opinie na temat zdolności nawigacyjnych piratów. Wolałbym jednak tego nie weryfikować ;).
Rozmawiałem też z doświadczonymi cruiserami na Martynice. Napady wciąż się zdarzają a ich skutki nie są do przewidzenia. W zeszłym roku 2 z nich zakończyły się tragicznie.
Dlatego wolę „dmuchać na zimne” i trzymać się z daleka od brzegów Wenezueli.
pozdrawiam\
Jacek
Witam panie Jacku i gratuluje wspanialej przygody.Jestem laikiem w sprawach żeglarskich ale chciałem się zapytać czy cała ta biurokracja nie potrafi zniechęcić do przygody jakim jest żeglowanie?.To wszystko wydaje się takie skomplikowane, gdzie tu wolność i czar morskiej przygody .Ale pewnie i tak warto.Stopy wody pod kilem.ahoj.
Witaj Majc,
Biurokracja jest uciążliwa wszedzie.
Na szczęście na Karaibach zrozumiano, że turystyka jest podstawą gospodarek wielu Krajów-wysp i podejście urzędników cechuje „lekkie przymróżenie oka”, co sprawia, że tak naprawdę nie jest tak źle i da się z tym żyć. Jesli się okazuje urzędnikom, należny szacunek, to puszczają w niepamięc nawet „wpadki”, jak wejście do portu nie będącego „portem wejścia”…
Odpowiadając wprost na pytanie – nie jest źle.
pozdrowienia
Właśnie obserwowałem Pana wejście do St George’s na MarineTraffic 🙂 Bardzo się cieszę z bezproblemowego (mam nadzieję) przelotu na Grenadę. A swoją drogą „totalna, panie, inwigilacja…” ;-)) – nic się nie ukryje przed Wielkim Bratem w dzisiejszych czasach. Pozdrawiam serdecznie i z niecierpliwością czekam na dalsze Pana wpisy na blogu.
Jacek
W książkach Conrada żeglowanie po egzotycznych krajach było dużo prostsze 🙂
Imienniku, Jacku,
Dzięki za ciepłe słowo :).
Z „wielkim Bratem” nie jest tak źle. Zawsze można wyłączyc nadajnik i pozostawić tylko AIS bierny.
Płynąc z Tobago na Grenadę „szlakiem piratów”, tak właśnie zrobiłem.
St. Georges nie było pierwszym portem na Grenadzie. Wcześniej stałem 3 dni w Hartman Bay, na południu wyspy. Opowiem o tym w którymś z wpisów…
pozdrawiam serdecznie
Jacek
Tomku,
Może i było prostsze, ale można było też skończyć w garnku z zupą u ludożerców …
Witam,
Gratuluję rejsu. Widziałem Pana na Mustique w ubiegły weekend. Padł nawet pomysł, żeby zaprosić Pana na kieliszek rumu na nasz katamaran (s/y Mimosa, wyczarterowany w Fort de France), ale zanim obejrzeliśmy się wyszedł Pan w morze. W związku z tym życzę Panu, już niestety z zimowej Polski, powodzenia podczas dalszego rejsu i stopy wody pod kilem.
Hmmm… Mustique… To prywatna wyspa i rządzi sie swoimi prawami.
Jagger ma na Mustique swoją posiadłość.
Czego się nie zrobi, zeby zobaczyć „usta Micka Jaggera” ??? 🙂
Ale wyskoczyć z 200 EC$ za noc na boi, to nie dla mnie… a na kotwicy nie wolno.
Po 30 min. oddałem cumy i poszedłem na kotwicę na Bequię – piekną , swoją drogą.
Szkoda że nie doszło do spotkania. Zawsze jest szansa na spotkanie na innym gruncie 🙂
pozdrowienia
Okazało się, że za 200 EC$ można stać dwie noce. Pierwsza za 200 EC$, a druga za darmo, taką promocję mają 🙂 , o czym na przykład nie było mowy w przewodniku. Pozdrawiam serdecznie. M