Morze Północne
… a miało być tak pięknie …
Miało, miało, ale się … popsuło.
Pierwsze dwa dni na Morzu Północnym (wtorek i środa) były fantastyczne. Baksztag albo półwiatr. Autopilot za sterem. Ciepło, słonecznie. Mogłem się oddać swoim ulubionym zajęciom – drobnym naprawom (mam dwa autopiloty-psuły się i były naprawiane, na zmianę), nakładaniu opasek na liny, zmianom żagli, czy wreszcie, gotowaniu prawdziwego obiadu z 3 dań – słoiczek od Pani Jadzi (Pani Jadziu – Jest Pani Wielka 🙂 ) z prawdziwymi ziemniakami i surówką z pomidorów z sosem vingeret … a potem zmywaniu…
Mam ze sobą 3 zeszyty Sudoku – w sumie 1000 łamigłówek – już kiedyś, wkrótce, mam nadzieję, będę mieć okazję przystąpić do rozwiązywania pierwszej z nich. Albo do przeczytania jednej z książek których mam spory zapas…. Ale to potem…. kiedyś.
Po 2 i pół dniach, a konkretnie w środku nocy ze środy na czwartek, nastała cisza, flauta znaczy, a po niej zmiana kierunku wiatru. Tyle, że żadna z prognoz nie zapowiadała, że dmuchnie 5 z SW, czyli centralnie w twarz, a potem, w piątek urośnie do 7B i lepiej…. i tak do soboty, do południa.
Dopadło mnie to wszystko w odległości ok. 150 mil od wybrzeża holenderskiego – konkretnie: wysp Fryzyjskich. Mój chytry, uknuty jeszcze w Skagen, plan (może Calais, a może nawet Cherbourg), skorygowany już w Thyboron (może Dunkierka, moooże Osteda albo Zeebruggen… noooo, w najgorszym razie Amsterdam) natychmiast zamienił się w marzenie o zacisznym porcie Den Helder, który, mimo wszystko, jeszcze do końca czwartku wydawał się możliwy do osiągnięcia.
Piątek był koszmarny. Jak wygląda Morze Północne po 2-3 dniach silnego wiatru, nie musze chyba nikomu z żeglarzy opowiadać.
Nie żeglarzom powiem – jest dość skotłowane. Widzieliście kiedyś maszynę do ćwiczeń rodeo? To taka imitacja byka albo konia, z siodłem na grzbiecie, wykonująca dzikie podrzuty, obroty i skoki na boki, mająca tylko jeden cel – wyrzucenie jeźdźca z siodła….
No to tak wygląda, mniej więcej, żegluga małym jachtem po Morzu Północnym, gdy wieje ponad 6B.
Dojechaliśmy tak do pól wydobywczych – naftowych albo gazowych, nie wiem, usytuowanych w strefach rozgraniczenia ruchu, oznaczanych na mapach morskich czerwoną plamą. Wjechałem miedzy platformy wiertnicze. Nie było wielkiego wyboru. Mogłem trzymać taki kurs, albo się poddać i zjechać np. na wyspę Borkum (Niemiecką) a to by oznaczało stratę z trudem zdobytych, w kierunku zachodnim, mil. „Wjechałem między platformy” – nie oznacza jednak, że kluczyłem między nimi. One są rozstawione w tak dużej odległości od siebie, że ledwie się widzą nawzajem.
Od jednej do drugiej płynie się dobre kilka godzin. Strefa ochronna platform, której nie wolno naruszać, to 500m.
Po niemal 2 dobach za sterem zacząłem odczuwać pewne znużenie, uknułem więc kolejny chytry plan.
Strefa rozgraniczenia ruchu, czyli obszar zaznaczony na czerwono, jest wyłączony z żeglugi. Dotyczy to statków. Jachtami nikt się nie przejmuje… Powinno się zapytać ochronę platform o zgodę na przejście w pobliżu … ale wiecie jak to jest … „kto się dużo pyta, ten tylko sobie biedy napyta” … Jak zapytam, to regulamin może im kazać odmówić. A tak …. może przymkną oko ? Skoro obszar jest wyłączony, to na pewno nie najedzie tam na mnie żaden statek, gdybym np. zasnął i przespał dzwonek budzika. Ostatnia, otrzymana przez telefon satelitarny prognoza (dziękuję Marku), mówiła, że dmuchać tak będzie do rana a potem wiatr osłabnie do 5kn z kierunku W. Halsówka pod wysoką falę i pod wiatr jest beznadziejna. Z każdym halsem znosi mnie coraz bardziej na wschód. Trzeba dotrwać do tego ranka. Wjechałem na środek „placu” i postawiłem jacht w dryf (na żaglach oczywiście). Mam spory zapas wody po zawietrznej. Jacht dryfuje spokojnie, z prędkością ok. 1 – 1,5 kn. Przygotowałem późną kolację ( 3 w nocy – należę do tzw. sów i lubię pracować do późnej nocy).
Ledwie zdążyłem położyć się i zdrzemnąć chwilę, zostałem wywołany przez radio. I to po nazwie jachtu.
Zgłosił się Guard-ship – statek chroniący platformy wiertnicze. Poprosił mnie o zmianę kursu, ponieważ prowadzi on zbyt blisko pola ochronnego platformy. Nie pomogło tłumaczenie, że nie płynę a stoję w dryfie, a raczej ciężko jest zmienić kurs dryfu – powiedział bym nawet, że nie da się go zmienić. A nawet coś tam wspomniałem o awarii steru i że chcę poczekać, aż się rozwidni. Dla pana ze statku liczyła się kreska na mapie, świadcząca, że mój kurs biegnie, według niego, w kierunku platformy … to nic, że oddalonej o kilkanaście mil. Przepis jest przepis. Krótko mówiąc, bardzo grzecznie ale bardzo stanowczo poprosił żebym się stąd zabierał. No to się zabrałem i do rana uprawiałem halsówkę po polach naftowych, ale już najwyraźniej, bezpiecznymi, dla platform, kursami, bo więcej mnie nie niepokoili.
Ranek nie przyniósł osłabienia wiatru. Sztorm skręcił kark dopiero po południu, a później przyszedł zapowiadany kierunek W. Nie dawało to wielkich szans osiągnięciu Den Helder, ale pozwalało przycupnąć gdzieś w okolicy wyspy Terschelin (Holandia) albo Texel. Wypatrzyłem takie miejsce na mapie.
Wieczorną porą, płynąłem już, niesiony prądem przypływu o szybkości 3 kn, torem wodnym, prowadzącym do wewnętrznego rozlewiska, za należącymi do archipelagu wysp fryzyjskich, wyspami Terschelin-Vlieland-Texel….
Dodaj komentarz
Chcesz się przyłączyć do dyskusji?Feel free to contribute!